Forum Forum Klasyków Strona Główna Forum Klasyków
Instytut Filologii Klasycznej UAM
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

But schwytany, czyli kolejny cios dla światowej gospodarki

 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum Klasyków Strona Główna -> Archiwum
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Sob 11:37, 19 Kwi 2008    Temat postu: But schwytany, czyli kolejny cios dla światowej gospodarki

Co z tą globalną gospodarką? Czy ekonomiczne czynniki przepływu dóbr i usług zostaną wyparte przez miękkie? Czy od minimalizacji kosztów oraz maksymalizacji zysków ważniejsze stały się sentymenty?
A zresztą, przeczytajcie sami:

"Kiedy na lotnisku w Bangkoku wychodził z samolotu linii Aerofłot, Wiktor But niczym nie różnił się od innych pasażerów, którzy postanowili skrócić sobie rosyjską zimę na tajskich plażach. Tak jak oni był zmęczony całonocną podróżą, miał czerwone z niewyspania oczy, a nawet taką samą jak inni wakacyjną kolorową koszulę i luźne bawełniane spodnie.

Na lotnisku wynajął samochód i kazał się zawieźć do pięciogwiazdkowego hotelu Silom Sofitel. Nie uciął jednak sobie drzemki po trudach podróży. Nie zmienił nawet ubrania. Miał na sobie wciąż tę samą pomarańczową koszulę, gdy w południe zastukano do drzwi jego apartamentu na dwudziestym siódmym piętrze.

Spodziewał się gości, dwóch Kolumbijczyków, którym za kilkanaście milionów dolarów obiecał sprzedać setkę rakiet ziemia-powietrze.

Zamiast Kolumbijczyków do pokoju wpadli tajscy policjanci i kilku cywilów mówiących z amerykańskim akcentem. Nie stawiał oporu, gdy oznajmili, że przyszli go aresztować. Gdy zakuwali go w kajdanki, powiedział tylko: "No to koniec gry".

But wyjątkowo pewny

Nazajutrz pisały o tym wszystkie najważniejsze gazety. "Wiktor But, najsławniejszy na świecie handlarz bronią, w końcu wpadł" - krzyczały wielkie tytuły.

Amerykanie ogłosili, że But stanowi zagrożenie dla świata. ONZ miała go za podżegacza wojennego. Brytyjski dyplomata Peter Hain nazwał go "handlarzem śmierci". Napisano o nim książkę. Nakręcono film, za którego kanwę posłużyły jego własne losy. Nosił tytuł "Pan życia i śmierci", a filmowy handlarz bronią Jurij Orłow, w którego wcielił się Nicholas Cage, mówił o sobie, że "sprzedaje broń wszystkim armiom świata z wyjątkiem Armii Zbawienia".

But ciężko pracował na swój majątek, a także na przezwiska i groźną sławę największego na świecie handlarza i przemytnika broni. Sprzedawał i woził ją swoimi samolotami najkrwawszym dyktatorom i rebeliantom, banitom, z którymi nikt inny nie chciał mieć nic do czynienia. Posądzano go nawet o konszachty i interesy z Osamą ben Ladenem.

Cieszył się opinią dostawcy wyjątkowo pewnego i takiego, który potrafi spełnić każdą zachciankę, wynaleźć towar choćby spod ziemi. Gotów był dostarczyć wszystko każdemu i wszędzie. Choćby okręt podwodny do kraju niemającego nawet dostępu do morza. Z dostawą pod wskazany adres.

But tłumaczy radzieckich pilotów

Miał 25 lat, kiedy w 1992 roku za 120 tysięcy dolarów kupił pierwsze samoloty, trzy stare antonowy. Rok wcześniej rozpadło się komunistyczne imperium Związku Radzieckiego, a wraz z nim jego potężna armia, szkolona i zbrojona na wypadek światowej wojny atomowej.

Podróżując w latach 90. po Kaukazie i Azji Środkowej, widziałem to pogrążające się w upadku wojsko, bezrobotne, rozlazłe, zdziczałe bez dowództwa, przydziału, celu i ojczyzny, której mogłoby służyć.

Żołnierze z zapomnianych garnizonów gotowi byli służyć każdemu, kto płacił.

W Stepanakercie, stolicy Górnego Karabachu, gdzie miejscowi Ormianie wydali wojnę azerbejdżańskiemu rządowi, oficerowie tamtejszego radzieckiego garnizonu wynajmowali partyzantom czołgi, a nawet całe oddziały. Nieopodal, w azerbejdżańskiej Gjandży, inni dowódcy z tej samej armii wypożyczali swoich żołnierzy Azerom.

Na gruzach imperium wyrastały nowe państwa. Wszystkie potrzebowały swojego wojska na mniejsze i większe wojny, które co chwila wybuchały. Dowódcy dalekich garnizonów wyprzedawali więc magazyny broni, a przełożonym w odległej Moskwie raportowali, że karabiny i czołgi zostały rozkradzione przez miejscowych watażków, zawłaszczone przez państwa, na których terytoriach niespodziewanie się znaleźli. Rozkradziona niemal w całości została potężna armia wycofywana ze wschodu Europy, a przede wszystkim ze wschodnich Niemiec.

Samozwańcza, zamieszkana przez Słowian, Republika Naddniestrzańska, która ogłosiła secesję od niepodległej Mołdawii i przejęła dobytek stacjonującej nad Dniestrem rosyjskiej 14. Armii, stała się największym w Europie targowiskiem broni. Rywalizować mogła z nią tylko Ukraina, która w spadku po Związku Radzieckim odziedziczyła arsenały wystarczające na uzbrojenie milionowej armii.

Kiedy innym życie waliło się w gruzy, Wiktor But dopiero je zaczynał i jak wszyscy młodzi zamierzał czerpać z niego pełną garścią. Upadek świata, w którym wyrósł, nie jawił mu się jako katastrofa, ale raczej jako niespodziewane, nieograniczone możliwości.

Wzruszał ramionami, ilekroć pytano go, skąd jako młody chłopak wziął ponad 100 tysięcy dolarów na kupno samolotów.

- W tamtych czasach nie było z tym kłopotu - odpowiedział krótko dziennikarzowi "New York Timesa".

- Wcale nie musiał ich kupować - powiedział jednemu z pism zajmujących się handlem bronią dawny znajomy Buta. - W całym kraju pełno było wtedy bezużytecznych samolotów. Równie bezczynni oficerowie z wywiadu wojskowego uznali, że warto na nich zarobić. Kiedy zgłosił się do nich But, dali mu samoloty w zamian za udział w zyskach.

Zetknął się z nimi najpierw w Wojskowym Instytucie Języków Obcych, gdzie dostał się na studia, a potem w pułku lotnictwa transportowego w białoruskim Witebsku, gdzie trafił na służbę. Z Witebska, jako tłumacz, podróżował z nimi do Angoli, Mozambiku i Etiopii. Jego zadaniem było prowadzenie rozmów między załogami samolotów i wieżami kontrolnymi afrykańskich lotnisk. Radzieccy piloci wojskowi nie władali zazwyczaj żadnym językiem poza rosyjskim.

But zawsze niewiele mówił o sobie. Podczas studiów i służby zdążył jednak poznać oficerów handlujących bronią, dyplomatów, pilotów, pracowników afrykańskich lotnisk. Zaprzeczał jednak, gdy mówiono, że w tamtych latach współpracował z tajną policją polityczną KGB lub wywiadem wojskowym GRU.

Jego znajomi z młodości twierdzą, że myślał tylko o pieniądzach.

Wyniósł to z domu, z Duszanbe, stolicy Tadży-kistanu, rosyjskiej kolonii w Azji Środkowej. Jego rodzice byli typowymi rosyjskimi osadnikami wędrującymi po rubieżach imperium, gdzie Słowianie zawsze mogli liczyć na lepsze posady i zarobki. Wiktor But też nie zapuścił nigdzie korzeni, wędrował po kontynentach jak koczownik.

But lata z kwiatami

Swój pierwszy samolot wyprawił w podróż do Danii po skandynawskie meble Ikei cieszące się w Rosji ogromnym wzięciem. Wkrótce samoloty Buta latały przede wszystkim do wolnocłowych emiratów nad Zatoką Perską. Opływający forsą rosyjscy nowobogaccy przyjeżdżali tu na zakupy. - Kupowali całymi tonami, dosłownie wszystko, od kredek dla dzieci po samochody - opowiadał But "New York Timesowi". - A ja ich na to zakupowe szaleństwo woziłem moimi samolotami.

Prawdziwego majątku dorobił się jednak na handlu kwiatami, które woził nad Zatokę Perską z RPA (pięćdziesięciokrotne przebicie), i mrożonymi kurczakami wożonymi z RPA do Nigerii (dziesięciokrotne przebicie). - To się bardziej opłacało niż drukowanie pieniędzy - przyznał jeden z współpracowników Buta.

Kupował kolejne antonowy i iljuszyny, remontował je i wysyłał w dalekie trasy. W połowie lat 90. miał już setkę samolotów należących do kilkunastu firm, które nieustannie otwierał i zamykał, zmieniał ich nazwy i siedziby. Zatrudniał tysiąc pracowników, działał na czterech kontynentach.

Z Rosji przeniósł się do Odessy, stamtąd do Ostendy, południowoafrykańskiego Pietersburga, wreszcie do Szardży nad Zatoką Perską.

Kupował przede wszystkim samoloty, które mogły lądować na każdym kawałku płaskiej ziemi, a także nadawały się do długich lotów, bez konieczności uzupełniania paliwa. Najlepsze były wojskowe transportowce, które po rozpadzie imperium niszczały na lotniskach od Smoleńska po Władywostok. But brał je wraz z załogami, wdzięcznymi za zarobek, zajęcie, nadzieję i cel w życiu.

"Widział te porzucone samoloty, które nie mogły wzbić się w powietrze, bo zabrakło gotówki na paliwo. Widział też nieprzebrane arsenały broni, których pilnowali znudzeni i nieopłacani wartownicy. No i widział chętnych, którzy chcieli te arsenały kupić, dawnych klientów imperium w Afryce i Azji" - napisał Douglas Farah, amerykański dziennikarz i autor książki o Bucie. "But po prostu to wszystko połączył. Kupował za bezcen samoloty, ładował do nich tanią broń i woził ją do klientów, którzy mu dobrze za nią płacili".

Farah twierdzi, że jako bękart zimnej wojny But szybko zrozumiał, że największy zarobek zapewni mu nie handel kwiatami, meblami czy drobiem, lecz bronią.

W epoce zimnej wojny między Wschodem i Zachodem handel bronią był domeną rządów zwalczających się bloków. Nawet handlarze bronią i jej przemytnicy, nawet żołnierze najemni nie odważali się działać, nie mając błogosławieństwa którejś z wielkich metropolii świata.

Po upadku muru berlińskiego, pozostawieni sami sobie, dawni protegowani supermocarstw dalej toczyli jednak swoje wojny, a dochodowe zadanie zaopatrywania ich w karabiny wzięli na siebie prywatni handlarze bronią. Zazwyczaj okazywali się nimi byli pracownicy resortów obrony, bezpieczeństwa, spraw wewnętrznych lub przemysłu ciężkiego. Przejęli po imperium zbrojeniową infrastrukturę targową, kontakty, pośredników, kanały i sposoby przerzutu i prania pieniędzy.

- Bardzo wątpliwe, by bez protekcji rosyjskich służb specjalnych czy wywiadu wojskowego mógł latać swoimi samolotami z Rosji w świat, a przede wszystkim wozić nimi broń - uważa Douglas Farah. - A przewoził wszak nie tylko karabiny, ale także śmigłowce czy działa przeciwlotnicze.

But listonoszem talibów

Broń zaczął najpierw wozić do Afganistanu, w 1992 roku, prezydentowi Burhanuddinowi Rabbaniemu i jego ministrowi wojny Ahmadowi Szahowi Massudowi, bohaterowi wojny przeciwko Armii Radzieckiej z lat 80. W rozmowie z "New York Timesem" But twierdził, że pomagał Massudowi, bo imponowała mu jego waleczność, niezależność i uczciwość wobec samego siebie i swoich ideałów.

Jeden z podkomendnych Massuda powiedział jednak tej samej gazecie, że za karabiny trzeba było Butowi płacić sześciokrotnie więcej, niż gdyby kupowano je bezpośrednio od rosyjskiego rządu. Ale po przegranej wyprawie wojennej do Afganistanu Rosja wolała zachować przynajmniej pozory bezstronności. Także Massud, który kiedyś niemal w pojedynkę zmagał się z całą Armią Radziecką, a teraz bronił się w Kabulu obleganym przez wojska wrogich mu komendantów, wolał nie wystawiać na szwank swojej reputacji, przyjmując otwarcie pomoc od Kremla. But - jak zwykle - pojawił się we właściwym miejscu i we właściwym czasie.

Kres interesom Buta z Massudem położyli talibowie, którzy rozbiwszy w połowie lat 90. wszystkie inne partyzanckie armie, sami stanęli u bram Kabulu. Latem 1995 roku pod Kandaharem talibowie wytropili na niebie i zmusili do lądowania samolot Buta z bronią dla Massuda.

Targi o uwolnienie samolotu i siedmioosobowej załogi trwały prawie rok. Sam But kilka razy latał do Kandaharu. Aż wreszcie pewnego dnia ogłoszono, że samolot wraz z załogą uciekł z niewoli talibów. Pilotom udało się obezwładnić strażników, uruchomić samolot i tuż nad ziemią, aby uniknąć pościgu, bezpiecznie odlecieć do Szardży.

- Naprawdę w to uwierzyliście? Naprawdę uważacie, że można, ot tak, wskoczyć do nieruchomego od roku samolotu i po prostu odlecieć? - szydził But w rozmowie z "New York Timesem".

Wkrótce po głośnej ucieczce rosyjskich jeńców talibowie zdobyli Kabul, a Wiktor But im teraz woził z zagranicy broń, paliwo, części zamienne, żywność, lekarstwa, materiały budowlane. W ogarniętym od ćwierćwiecza wojną Afganistanie nie działała już żadna fabryka. Wszystko trzeba było sprowadzać z zagranicy, a talibowie nie mieli ani samolotów, ani pilotów. But zarobił ponoć na talibach grubo ponad 50 milionów dolarów.

Odtąd jego znakiem firmowym stało się dostarczanie broni obu wojującym obozom, rządom i partyzantom, tym, którzy wywoływali wojny, i tym, którzy je gasili. Nie tylko podwójnie zarabiał, ale nie pozwalał przygasnąć żadnemu z konfliktów, z których żył. Nikt się nie obrażał. Rozumieli - taki zawód. Ceniono go, porównywano do sumiennego listonosza, który przyniesie w terminie każdą przesyłkę.

- Nie zabija się listonoszów za to, że przynoszą listy także sąsiadom - powiedział kiedyś o nim jeden z jego klientów.

But był bowiem zaopatrzeniowcem pewnym i jednym z niewielu specjalizujących się w dostawach broni do krajów objętych międzynarodowymi embargami. Taki handel o podwyższonym stopniu ryzyka okazał się prawdziwą górą złota. "Zakazanym" klientom But mógł sprzedawać broń o wiele drożej niż odbiorcom "legalnym". To nie on musiał zabiegać o życzliwość klientów, lecz oni o jego przyjaźń. Wystarczyło, by się obraził, a strumyczek życiodajnej broni dla kacyków i watażków natychmiast wysychał. A losy wielu afrykańskich wojen rozstrzygało kilka czołgów czy śmigłowców. Dwa pilotowane przez najemników śmigłowce pozwoliły rządowi z Sierra Leone odwrócić w 1999 roku losy wojny domowej i pokonać partyzantów. Bywał więc Wiktor But panem życia i śmierci.

But zawsze zarabia dwa razy

Schowani przed palącym słońcem pod rozłożystymi drzewami akacji trzeci dzień wypatrywaliśmy samolotu, którym moglibyśmy wydostać się z Lubumbashi. Był rok 1997. Partyzanci, którzy zdobyli miasto, szykowali się do jego obrony przed rządowym wojskiem zamierzającym je odbić, podobnie jak całą kongijską prowincję Katanga, uchodzącą za najbogatsze surowcowe zagłębie świata.

Sprawy przybrały zły obrót nagle. Kiedy kilka dni wcześniej przylecieliśmy z Gomy do Lubumbashi, powstańcy szykowali je na swoją stolicę. Zjechał nawet sam przywódca rebelii Laurent-Desiré Kabila. W hotelu Karavia, jedynym czynnym w całym milionowym mieście, sprzedawał górnicze koncesje cudzoziemskim przedsiębiorcom, zapraszał do Kinszasy, skąd zamierzał przepędzić prezydenta Mobutu Sese Seko. Nagle wszystko się zmieniło. Przywódcy rebelii wyjechali, a w ślad za nimi z miasta zaczęli wymykać się także jego mieszkańcy.

Koczowaliśmy na lotnisku, licząc, że wyląduje na nim samolot, który zabierze nas z Lubumbashi, zanim wybuchną w nim walki. Braan, pilot południowoafrykańskiej awionetki, którą woził przedsiębiorców i przywódców powstania, latał codziennie do Ndoli w Zambii, ale za kurs brał po kilka tysięcy dolarów.

Poprzedniego dnia wieczorem na lotnisku wylądowały dwa duże antonowy. Z jednego wysypali się żołnierze, ubrani byli w nowiutkie amerykańskie mundury i mówili po portugalsku. Drugim przybyli żołnierze mówiący po angielsku i ubrani w wiśniowe berety, panterki i czarne gumowe buty.

W Lubumbashi mówiono, że Angola i Uganda, które wspierały rebelię, przyślą swoich żołnierzy, by bronić miasta i jego kopalni.

Oba samoloty wciąż stały na skraju lotniska. Tuż obok była jednak jeszcze jedna maszyna. Musiała przylecieć w nocy. Dopiero po południu zobaczyliśmy, jak wychodzą z niej na płytę lotniska piloci. Przeciągali się, prostowali kości. Mówili po rosyjsku. Zagadnięci w ich rodzinnej mowie, zaskoczeni, zgodzili się nas zabrać.

Lecieli do Kisangani. Samolot wyładowany był brezentowymi tobołami i zielonymi skrzyniami.

- Co wieziecie? - zapytałem ot tak, dla podtrzymania rozmowy, gdy samolot oderwał się od pasa startowego.

- To już nie nasza sprawa, co wozimy - odparł Siergiej rodem z Krasnojarska. - My tylko latamy.

Był to zapewne jeden z samolotów, którymi But zaopatrywał prezydenta Mobutu, a także walczących przeciwko niemu partyzantów. Woził też broń do Angoli, Sudanu, Ugandy, Tanzanii, Ruandy, Konga-Brazzaville, Gwinei Równikowej, Kamerunu, Republiki Środkowoafrykańskiej, Burkina Faso, Kenii, do Libii. Przede wszystkim jednak do Liberii i Sierra Leone, gdzie prezydenci i rebelianci płacili mu za karabiny diamentami. Jego samoloty widziano w roponośnej delcie Nigru i na lotnisku w Mogadiszu, gdy rządzili tam somalijscy talibowie.

Woził samolotami prezydentów i rebeliantów, ich żony i kochanki. Nigdy nie latał na pusto. Zaopatrzone w fałszywe dokumenty przewozowe samoloty lądowały z bronią w dżungli lub sawannach. W drodze powrotnej zabierały na pokład diamenty, drogie metale, narkotyki, kawę, nawet ryby. Nie było chyba takiej wojny w Afryce, której But nie pomógłby rozpalić, ani takiego kraju, którego bogactw by nie wywoził dla zarobku w świat.

Nie ograniczał się zresztą do Afryki. Dostarczał broń libańskim partyzantom z Hezbollahu, śniącym o świętej wojnie i kalifacie, a także zapatrzonym w komunistyczną utopię krwawym rebeliantom z Kolumbii. Według Douglasa Faraha gotów był nawet dostarczać broń walczącym przeciwko Rosji partyzantom z Czeczenii. Nie miał skrupułów ani poglądów politycznych. Kierował się tylko zyskiem.

Woził nie tylko banitów i kontrabandę. Każda okazja do zarobku była dobra. W 1994 roku zawiózł do Ruandy francuskich spadochroniarzy wysłanych dla położenia kresu rzeziom. Transportował wojska pokojowe ONZ do Somalii, Sierra Leone i na Timor Wschodni. Wiózł worki z pomocą ONZ dla ofiar suszy i powodzi w Afryce, a nawet pomoc humanitarną dla ofiar tsunami na Sri Lance.

- Najpierw pomagał w zabijaniu, a potem się zjawiał jak dobry Samarytanin. Zarabiał dwa razy. Tacy jak on zarabiają zawsze - powiedział "Los Angeles Times" amerykański dyplomata.

But na czarnej liście

Pod koniec lat 90. zachodnie wywiady ogłosiły go najniebezpieczniejszym handlarzem bronią świata.

- Wszędzie go było pełno - opowiadała "New York Timesowi" Gayle Smith z Narodowej Rady Bezpieczeństwa USA. - Tam, gdzie myśmy próbowali zaprowadzać pokój, on siał wojnę.

But był nieuchwytny i niewiele można było mu zrobić. Handel bronią nie jest bowiem przestępstwem. Zaleceniem, a nie nakazem są nawet ogłaszane przez ONZ i notorycznie łamane embarga. Sam But w wywiadzie dla "New York Timesa" powiedział, że zabijają nie karabiny, lecz ludzie.

Nie mogąc ścigać Buta za handel bronią, Amerykanie postanowili utrudnić mu przynajmniej życie. Jego nazwisko zostało wpisane przez ONZ na "czarną listę" osób, których państwa członkowskie nie powinny wpuszczać na swoje terytorium.

Belgia rozesłała listy gończe za Butem za szmugiel diamentów i pranie pieniędzy. W ślad Belgii poszła RPA.

Gdyby nie interesy z afgańskimi talibami i terrorystyczny atak na Nowy Jork i Waszyngton z 11 września 2001 roku, But dalej handlowałby zapewne bronią, ciesząc się królewskim życiem i złowrogą sławą. Na początku 2002 roku amerykańskie gazety ujawniły jednak, że nie tylko handlował bronią z talibami, ale sprzedawał im samoloty i uczył pilotażu, a ich gościom z al Kaidy pomagał bogacić się, przemycając diamenty z Afryki. Brytyjski wywiad ogłosił, że podejrzewa go także o przemyt rakietowych technologii dla irackiego dyktatora Saddama Husajna.

But uznał, że nawet w gościnie u emira z Szardży, partnera w interesach, nie jest bezpieczny. Wyjechał znad Zatoki Perskiej, zaszył się w Moskwie. Według Douglasa Faraha zaraz po 11 września przez pośredników złożył Amerykanom ofertę: tak jak kiedyś pomagał talibom zdobyć władzę, tak teraz gotów jest pomóc ich obalić. Za marne kilkadziesiąt milionów dolarów. Negocjacje trwały ponoć długo, ale targu nie dobito.

Okazja do rehabilitacji nadarzyła się jednak, gdy Amerykanie najechali na Irak. Waszyngton przestał nagle domagać się pojmania i ukarania handlarza bronią. Nie upierał się już nawet, by wpisywać go na sporządzaną w ONZ listę podżegaczy wojennych, co pociągałoby za sobą konieczność zamrożenia bankowych kont Rosjanina.

Wkrótce pojawiły się plotki, a zaraz potem pewne już informacje, że But wozi swoimi samolotami do Bagdadu amerykańską broń i sprzęt wojskowy, a nawet żołnierzy werbowanych na służbę przez firmę Halliburton związaną z wiceprezydentem Dickiem Cheneyem. Według Douglasa Faraha But zarobił kolejne miliony dolarów na zleceniach z Pentagonu, mimo że w tym samym czasie Departament Skarbu na polecenie prezydenta tropił i zamrażał bankowe konta handlarza bronią.

But w sidłach

W Moskwie nikt go nie niepokoił. Rosyjskie władze ani myślały go ścigać. Przestał się nawet ukrywać przed dziennikarzami. Powtarzał, że nie ma nic wspólnego z nielegalnym handlem bronią, lecz "zwyczajnie przewozi towary". Jego starszy, nieodstępujący go brat Siergiej, z twarzą przeciętą szramą, pytał dziennikarzy, czy handlarzem bronią nazwaliby też taksówkarza tylko dlatego, że pasażer, którego zdarzyłoby mu się przewieźć samochodem, miałby w kieszeni pistolet.

W ostatnich miesiącach But poczuł się w Rosji tak pewnie, że mimo ścigających go listów gończych znów zaczął podróżować po świecie. Widziano go w Bejrucie, w Atenach.

- Był człowiekiem bardzo w sobie zadufanym - powiedział "Gazecie" Witalij Portnikow, rosyjski publicysta.

Pewny siebie, nie czuł zapewne także żadnych obaw, wybierając się w marcu do Bangkoku. Sam wybrał tajską stolicę na miejsce spotkania z przedstawicielami kolumbijskich partyzantów. Chcieli od niego kupić sto rakiet ziemia-powietrze, śmigłowce i karabiny. Obiecywali 15 milionów dolarów. Negocjacje przez pośredników trwały kilka miesięcy. Wreszcie, pod koniec lutego, But zgodził się dostarczyć im broń do samej Kolumbii i zrzucić na spadochronach na terytoria kontrolowane przez partyzantów. Zgodził się także osobiście przyjechać do Bangkoku, żeby dobić targu.

Nie wiadomo, czy zgubiła go zbytnia pewność siebie, czy pazerność. A może chęć odkucia się za stracony, szacowany na miliardy dolarów majątek (konta bankowe, nieruchomości, samoloty), przejęty w 2006 roku przez Amerykanów, stępiła jego czujność. Bangkok okazał się bowiem pułapką zastawioną na niego przez amerykańską agencję antynarkotykową. To oni, udając kolumbijskich partyzantów, wywabili go z bezpiecznej kryjówki w Moskwie.

But trzyma gębę na kłódkę

Według Portnikowa Amerykanie mogli zastawić sidła na Buta, by - aresztując go - dać nauczkę innym włażącym im w paradę handlarzom broni. Podobnie jak Włosi, którzy kilka lat temu aresztowali pod Mediolanem i wtrącili do więzienia innego wielkiego handlarza bronią - Leonida Minina z Odessy.

Portnikow uważa jednak, że Amerykanom może chodzić także o informacje, jakie mogliby wyciągnąć z Buta o jego klientach i mecenasach. Jak choćby o znienawidzonym w Waszyngtonie wenezuelskim prezydencie Hugo Chavezie, wspierającym kolumbijską rebelię i strojącym się w piórka nowego Fidela Castro. A już prawdziwie bezcenną mogłaby okazać się dla Amerykanów wiedza Buta o sekretach międzynarodowego handlu bronią. Znawcy tematu nie mają bowiem wątpliwości, że But korzystał z cichej pomocy rosyjskich służb specjalnych, których carem był ich wychowanek, prezydent Władimir Putin, rozstający się właśnie z najwyższym urzędem.

Uzależnienia od służb wywiadowczych nie kryje nawet Sarkis Soghanalian, libański Ormianin, jeden z największych handlarzy bronią, weteran zimnej wojny. Sprowadzał broń dla libańskich partyzantów, latynoamerykańskich dyktatorów, zbroił Saddama Husajna na wojnę z irańskimi ajatollahami. - Są tylko dwa rodzaje handlowania bronią - opowiadał jednemu z pism interesujących się tym procederem. - Albo rządy robią to bezpośrednio między sobą, albo wynajmują do tego pośredników, takich jak my. Wybierają zwykle nas, bo uważają to za mniej ryzykowne. No i nie ma przy tym tyle papierkowej roboty.

- Amerykanie zawsze wiedzieli, co robię. W każdej minucie, każdej godzinie - mówił. - Jeśli piłem wodę, Amerykanie nie tylko o tym wiedzieli, ale wiedzieli nawet, co to za woda.

- Prawda jest dużo ciekawsza niż moje życie - wyznał przed laty 41-letni dziś But dziennikarzowi "New York Timesa". - Moimi klientami są jednak rządy państw, więc trzymam gębę na kłódkę. Gdybym powiedział za dużo, dostałbym kulkę między oczy. "

Źródło: Wojciech Jagielski w Duży Format 2008-04-15
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 22:52, 22 Kwi 2008    Temat postu: Cała prawda o chińskim aparacie?

DF, ciąg dalszy:


"Chińskie narzędzia tortur
relacje na podstawie materiałów Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: [link widoczny dla zalogowanych]
2008-04-22, ostatnia aktualizacja 2008-04-18 19:11




Rząd Tybetu na wychodźstwie podaje, że od początku chińskiej okupacji Tybetu od tortur zmarło blisko 180 tysięcy Tybetańczyków. Do lat 70. na thamzingach, czyli "wiecach walki klas", które często kończyły się zatłuczeniem więźnia, zamęczono 93 tysiące osób, zaś samobójstwa (także w więzieniach i aresztach), nie wytrzymując tortur, popełniło 9 tysięcy.

Po wizycie w Chinach w 2005 roku specjalny sprawozdawca ONZ ds. tortur stwierdził, że praktyka stosowania tortur ma w Chinach "charakter powszechny".

Tortury i okrutne traktowanie stosowane są na wszystkich etapach uwięzienia. Na komisariatach policji rutynowo bije się w celu wymuszenia zeznań i zastraszenia. Policjanci przede wszystkim biją i rażą elektrycznymi pałkami. W aresztach śledczych funkcjonariusze są szkoleni, jak stosować tortury. Biją po nerkach, stawach, łokciach. Trzymają więźniów w nienaturalnych pozycjach, np. z rękami skutymi na plecach kajdankami zaciskającymi się przy każdym ruchu. Albo na klęczkach, z brodą opartą na poręczy krzesła.

Mniszki są gwałcone za pomocą elektrycznych pałek.

W więzieniach torturą jest przede wszystkim praca ponad siły przy skromnych racjach żywnościowych. Więźniowie polityczni są poniżani. Mnichów zmusza się do profanowania świętych przedmiotów (np. fekalia wydobywają z dołów kloacznych, zawijając je w thanki - święte obrazy). Wszelkie formy oporu kończą się wielogodzinnymi biciem i wtrącaniem do karceru.

Więźniów używa się też do celów pseudomedycznych. Pobiera się im - bez znieczulenia - płyny ustrojowe, np. płyn mózgowo-

-rdzeniowy, żółć i krew, w ilościach zagrażających życiu.

Relacje o torturach pochodzą przede wszystkim od więźniów, którym po zwolnieniu udało się wydostać Chin.

W Indiach, gdzie trafia najwięcej tybetańskich uchodźców, działa ośrodek dla ofiar tortur, w którym udziela się im pomocy medycznej, ale przede wszystkim psychologicznej. Nie-

którzy nie są w stanie żyć, mając w pamięci poniżenie, jakiego doznali. Szczególnie dotyczy to regularnie gwałconych mniszek, które nie czują się godne, by wrócić do zakonnego życia.

W 1992 roku Palden Gjaco, mnich, który w chińskich więzieniach spędził 33 lata, przemycił do Indii narzędzia tortur. Pokazano je na sesji Komitetu Praw Człowieka ONZ w Genewie.

Ngałang Sangdrol

mniszka, przesiedziała w więzieniach 12 lat. Pierwszy raz do aresztu trafiła, mając 13 lat. Wyrok za udział w niepodległościowej manifestacji był wielokrotnie podwyższany za akty nieposłuszeństwa w więzieniu - w sumie do 21,5 roku. Uwolniono ją w 2003 roku na skutek nacisku międzynarodowej opinii publicznej. Dostała azyl w USA:

W areszcie poddano nas wielogodzinnemu brutalnemu przesłuchaniu. Strażnicy powiedzieli, że jesteśmy "kontrrewolucjonistkami", które usiłują oderwać Tybet od Chin. Śledczy bili nas żelaznymi rurkami i pałkami elektrycznymi. Przyczepiali druty, pod prądem, do języków. Zawieszali za wykręcone, związane na plecach ramiona. Nazywają to samolotem. Bardzo boli. Miałam wrażenie, że wyrwą mi ręce.

Zawsze byłyśmy głodne, a w nocy zziębnięte.

Kazano nam stać bez ruchu w palących promieniach słońca lub na mrozie i bito, gdy upadałyśmy z gorąca lub wyczerpania. Kazano nam ścigać się dla rozrywki strażników; rzucano w nas kamieniami i bito, kiedy biegłyśmy zbyt wolno lub pomyliłyśmy słowa chińskich piosenek, do których śpiewania nas zmuszano. Tygodniami byłam więziona w karcerze, ponieważ nie godziłam się z kłamstwami i karami moich oprawców.

Tortury i maltretowanie zaczęły się, gdy byłam 13-letnim dzieckiem, i trwały przez większą część mego pobytu w więzieniu.

Najgorsze jest to, że nigdy nie wiesz, co się stanie - czy cię dziś będą bili, jak i kiedy. Nie wiadomo, co strażnikom przyjdzie do głowy. Tych pomysłów więźniowie boją się najbardziej. Poza tym - codzienna praca. Normy są tak wyśrubowane, że zaharowujesz się na śmierć. W Drapczi pracowałyśmy w szklarni. Jest tam tak koszmarnie gorąco, że pocisz się, zanim wejdziesz. Stosuje się środki owadobójcze. Wdychamy wszystkie te opary. Mamy je w gardle, w nosie, w oczach. Do tego koszmarny smród. Nawozi się ludzkim kałem, który trzeba wybierać z dołów kloacznych. Jedna więźniarka wchodzi do takiego dołu, wybiera kał rękami, napełnia wiadro i podaje drugiej. Ma go wszędzie: na twarzy, we włosach, w ustach.

Ama Adhi

28 lat w więzieniach i obozach pracy za organizowanie ruchu oporu. Niemal cała jej rodzina zginęła od tortur lub głodu. Jej kilkuletni synek popełnił samobójstwo:

Przesłuchiwano mnie co najmniej raz na tydzień. Najgorsze było wbijanie bambusowych drzazg pod paznokcie. Do końca, aż wyszły u nasady. Zawsze ranili ten sam palec, który zmienił się w otwartą, ropiejącą ranę.

Na thamzingach obowiązywała prosta zasada: do bicia i lżenia ofiar zmuszano najbliższych - krewnych, przyjaciół. Do mnie "wydelegowano" Ugjena, naszego starego służącego, i pewną kobietę.

- Nie podoba ci się Komunistyczna Partia Chin! Jesteś kontrrewolucjonistką! Śmierdzącą szumowiną reakcji! Teraz, szmato, już wiesz, kto jest górą. Wy czy Komunistyczna Partia Chin. Wtrącili cię za kraty, ale nadal masz czelność podnosić głowę i gapić się na ludzi! Do tej pory patrzyłaś na świat dwojgiem oczu. Ale dziś jedno ci odbierzemy. Będziesz ślepa!

I zaczęła mnie bić w prawe oko. Nie wiem, czy miała w ręku kamień, ale po chwili byłam tak opuchnięta, że nie mogłam podnieść powieki.

Kilka dni później wywołano mnie z celi i położono na kark deskę z jakimś napisem po chińsku. Pomyślałam, że nadszedł mój czas. Byłam tak wycieńczona i obolała, że myśl o szybkiej śmierci nie budziła we mnie strachu. Nagle usłyszałam hałas, odwróciłam głowę i zobaczyłam mojego szwagra Pemę Gjalcena. On też miał deskę na szyi. Kiedy nasze oczy się spotkały, uśmiechnął się do mnie. Zauważyłam, że jego napis jest czerwony, podczas gdy mój był czarny. Wyprowadzono nas z więzienia do oddalonych o kilometr koszar. Żołnierze już czekali.

Pemie Gjalcenowi i mnie kazano uklęknąć. Był związany w ten straszny sposób - wyłamujący ręce ze stawów i niepozwalający oddychać. Rozległy się dwa wystrzały. Jego krew i mózg bryznęły na mnie.

- Patrz, patrz na niego! - wrzasnął Chińczyk.

Z głośników popłynęła wesoła muzyka.

Palden Gjaco

75-letni mnich, 33 lata w więzieniu. W 1992 roku, uciekając do Indii, przemycił narzędzia tortur, które pokazał, zeznając w 1995 roku przed Komisją Praw Człowieka ONZ w Genewie:

Zakuto mnie w kajdany; kopano i bito pałką nabijaną gwoździami. Kiedy śledztwo się skończyło, przewieziono mnie z powrotem do Panamu, gdzie miałem odsiedzieć siedmioletni wyrok. Przez pierwszych osiem miesięcy miałem skute ręce i nogi. Potem zapytano mnie, czy "zmieniłem już postawę" i jestem gotów do pracy. Odpowiedziałem, że mogę pracować. Zdjęto mi kajdany z rąk i przeniesiono do więziennego warsztatu, w którym wyrabialiśmy dywany. Kajdany z nóg zdjęto nam dopiero po dwóch latach.

Brakowało jedzenia. Moczyłem w wodzie swoje buty i zjadałem je po kawałku.

W dniu egzekucji na szyjach skazanych wieszano ciężkie drewniane tablice z napisami w języku chińskim. Potem wrzucano ich na ciężarówkę jak kamienie i wieziono do więzienia w Drapczi. Reszta więźniów jechała w innych ciężarówkach. Na miejscu skazanych zmuszano do uklęknięcia na krawędzi wykopanego dołu i wysłuchania listy popełnionych "zbrodni". A potem zabijano ich kolejno strzałem w plecy. My musieliśmy na to patrzeć. Po każdym strzale trzeba było klaskać, żeby pokazać, że cieszymy się z egzekucji.

18 moich przyjaciół popełniło samobójstwo. Większość wybiegała po prostu na szosę i rzucała się pod ciężarówki.

Najczęściej torturowano nas długimi elektrycznymi pałkami. Niektórzy oficerowie bili nas przeciwśnieżnymi łańcuchami na koła.

13 października 1990 roku zabrano mnie na przesłuchanie. Czekał na mnie Paldzior, słynący z okrucieństwa śledczy. Wstał i zapytał cicho: "Nadal chcesz niepodległości?". Milczałem. Chwycił elektryczną pałkę i wcisnął mi ją w usta. Odzyskałem przytomność po kilku godzinach. Leżałem w kałuży wymiocin i moczu. Straciłem 20 zębów. Te, które zostały, wypadły po kilku tygodniach.

Miesiąc przed zwolnieniem skontaktowałem się z tybetańskimi urzędnikami, którym mogłem zaufać, prosząc ich o kupienie od Chińczyków kilku narzędzi tortur używanych w więzieniu. Kiedy wyszedłem z więzienia, przedmioty te czekały na mnie w domu przyjaciela. Na ich zakup złożyło się kilkunastu Tybetańczyków, którzy wierzyli, że pokazanie ich światu jest ważne. Jedna pałka elektryczna kosztowała ok. 800 juanów - trzy średnie pensje.

Phuncog Łangczuk

5 lat w więzieniu, aresztowany w 1994 roku za wieszanie plakatów niepodległościowych:

Czasami strażnicy kazali nam skandować hasła - o walce z separatyzmem, wyznawaniu win, obietnicy "resocjalizacji". Bywało, że odmawialiśmy. W zimie zalewali wtedy plac wodą i kazali nam siedzieć w tej marznącej brei.

Oskarżyli mnie o zorganizowanie protestu i kazali przyznać się do winy. Związali mi nogi, a potem zacisnęli sznur na szyi tak mocno, że nie mogłem wykrztusić słowa. Odpowiadałem im, gdy luzowali pętlę.

Bili pasem po twarzy i głowie, kopali w plecy. Kazali mi podnieść ręce, które przywiązali do założonej za kark deski. Potem związali mi nogi na drugiej belce. Nie mogłem się poruszyć. Położono mnie na brzuchu; padły pierwsze pytania. Nagle któryś ze strażników trzy razy kopnął mnie głowę. Poczułem, że mogę tego nie przeżyć, krzyknąłem więc po chińsku: "Wolny Tybet!". W jednej chwili rzuciło się na mnie sześciu policjantów z pałkami. Straciłem przytomność.

Po ocuceniu zaczęli bić pałką elektryczną - w twarz, usta, członek. Gasili mi na dłoniach papierosy. Miałem już tak dosyć bólu i tortur, że próbowałem odebrać sobie życie, połykając cztery igły i dwa kawałki szkła. Napisałem list pożegnalny i położyłem go sobie na brzuchu: "Jestem pewien, że z pełnego krwi i łez morza historii wyrośnie lotos wolności".

Nadal nie mogę uwolnić się od Drapczi. Kuleję na prawą nogę. Ciągle bolą mnie plecy, choruję na serce. I noc w noc prześladują mnie koszmary. Jestem w maleńkiej celi i trzęsę się ze strachu, że zaraz po mnie przyjdą i znów zacznie się bicie.

Źródło: Duży Format"


Ostatnio zmieniony przez bazakbal dnia Wto 22:56, 22 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 12:19, 24 Kwi 2008    Temat postu:

Igrzyska Olimpijskie Pekin 08 tuż tuż. Na całym globie mnożą się manifestacje, świata przeciw łamaniu praw człowieka w Kraju Środka, nakłaniające do bojkotu Igrzysk oraz chińskie przeciw światu, który bezczelnie wtyka nos tam, dokąd nie powinien.

Osobiście jestem za tym, by sport zwyciężył, niech sportowcy jadą do Beijing i walczą o laury (lauryny?). Dla wielu z nich to mogą być jedyne igrzyska w karierze, nie odbierajmy im szansy realizacji tego marzenia, oczekując bojkotu o algo de asi.

Przed MŚ w kopanej 2002 (Korea i Japonia) piłkarze pod egidą francuskiej organizacji Love United (działa na rzecz walki z AIDS w Afryce) nagrali piosenkę "Live for love united" (vide http://youtube.com/watch?v=gCasNN09ncU). Z jednej strony w celach marketingowych, z drugiej zaś, by za pieniądze pozyskane ze sprzedaży krążka zasiliły konto organizacji. Muzycznie może to i nic szczególnego (mnie osobiście się nawet podoba), ale wielkie nazwiska, wielki gest, wielka kasa na szczytny cel.

Może tędy droga? Może w taki sposób należałoby walczyć o lepszy świat i słuszne racje?

Ponadto pytam się, gdzie byli ci wszyscy zwolennicy bojkotu kilka lat wstecz, gdy MKOl przyznawał organizacje IO 2008. Czyżby nie wiedzieli, że w Chinach łamie się prawa człowieka, a te 1,3 mld ludzi to w znakomitej większości z punktu widzenia władz tylko śmieci przydatne o tyle, o ile kreują PKB? ktoś może powiedzieć, że wówczas media nie nagłaśniały tych wszystkich spraw. Zgoda, tyle, że o nieobecności Dalajlamy w Tybecie o wielu lat chyba wiedziano. Przecież nie przebywa na dobrowolnych wakacjach. A o kontroli przyrostu naturalnego nie mówiono na geografii w liceum? A o braku poszanowania dla środowiska naturalnego też nie słyszano? Zniszczenie malowniczych Trzech Przełomów, przymusowe przesiedlenie paru tysięcy wiosek.
A to, że produkty made in China są tak taniuśne to niby zasługa Święteg Mikołaja?
Jeśli ktoś chce coś zrobić w ramach walki z chińskim reżimem, polecam bojkot produktów made in china. Ostatnio ukazała się książka jakiejś dziennikarki, która opisała swój rok bez chińskich produktów. To dopiero wyczyn.

Ale luz, ekonomia to nie jakiś tam bzdurny i przypadkowy mechanizm. Za x lat produkcja z Azji SE przeniesie się do Afryki, by tamtejsza biedota mogła zarobić trzy ziarenka ryżu dniówki. Pono globalne korporacje już jakiś czas temu dokonały parcelizacji Czarnego Lądu.

Koło fortuny kręci sie dalej.

PS. "Stworzenie człowieka trwa kilka miliardów lat,
jego śmierć - zaledwie kilka sekund."

AL


Protection: http://youtube.com/watch?v=UIp--5E3AbY
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Sob 17:02, 26 Kwi 2008    Temat postu:

"Polskie autostrady w rękach Chińczyków i ekologów


Nowy minister infrastruktury, Cezary Grabarczyk, który realizuje praktycznie wyłącznie plany poprzedników, dziś jest jedynie cieniem tamtego polityka, który doskonale radził sobie w komisji śledczej ds. PZU.

Tymczasem minister ochrony środowiska – Maciej Nowicki, próbuje ratować unijne dotacje na drogi i autostrady, bo bez oceny oddziaływania na środowisko – za takie inwestycje nasz cel Euro 2012 nie uzyska wsparcia z UE. A będzie ono potrzebne. W przypadku niedostosowania polskich przepisów UE grozi zamrożeniem pieniędzy na polskie drogi i – co gorsze – te budowane bez wymaganych ocen środowiskowych, albo będą musiały być poprawiane, albo może nawet rozebrane.

Lekceważona dyrektywa

Warunki są coraz twardsze, grozi nam paraliż funduszy infrastrukturalnych, funduszy spójności, a nawet niektórych operacyjnych programów regionalnych. Unijna dyrektywa, obowiązująca już przecież w Polsce od 1985 r., była i jest skutecznie lekceważona. Ekolodzy są i byli traktowani wyłącznie jako szantażyści i piąte koło u wozu. Ocena oddziaływania inwestycji na środowisko składa się z dwóch etapów z pełnym udziałem organizacji ekologicznych. Jak dotychczas w Polsce miała jeden etap, który przebiegał z wielkimi oporami. Ekologów - jeśli wysłuchano - to po fakcie i wtedy, gdy robili medialną awanturę.

Biurokracja, biurokracja...

Przykład Rospudy jest niestety symptomatyczny. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad żyje sobie jeszcze w epoce peerelowskiej, a Unia Europejska to przede wszystkim biurokracja i wysokie wymagania proekologiczne. Tu nakłady finansowe i ilość uczestników będą zdecydowanie rosły. Tu liberałów spotka srogi zawód. Często rozpoczynamy inwestycje, gdy nie opracowano jeszcze nawet wariantu środowiskowego – tak było np. w przypadku autostrady A4. Tylko komisji posła Janusza Palikota może się wydawać, że można wyśmiać, zrobić show i w ten sposób uprościć znacząco procesy inwestycyjne, żeby deweloperom było łatwiej, nie licząc się z wymogami unijnymi.

Unia stawia twarde warunki

Taki projekt komisji Przyjazne Państwo w sferze infrastruktury z pewnością nie będzie zgodny z prawem Unii Europejskiej i jej dyrektywami. Nie pomoże kolejne cenne posiedzenie. W tej materii Unia jest twarda i nie ulega. Żaden projekt drogowy Ministerstwa Infrastruktury nie uzyska unijnego wsparcia, jeśli nie będzie miał pozytywnej opinii o wpływie na środowisko. Na razie zagrożonych utratą dotacji jest zaledwie kilka procent inwestycji drogowych, chodzi jednak o te największe i najważniejsze, niezbędne na Euro 2012 (autostrada A1 z Torunia do Łodzi czy autostrada A4 ze Zgorzelca do Krzyżowej).

Jeśli trzeba będzie uzupełniać braki w dokumentacji opóźnienia mogą być nawet kilkuletnie. Trudno będzie je skończyć na Euro 2012, gdy uzyskanie zezwoleń na nie będzie trwało od półtora roku do dwóch lat, a trzeba jeszcze wyznaczyć obszary Natura 2000, co też może potrwać od pół roku do nawet roku.

Nie ma czym się chwalić

Inwestycje drogowe będą dwukrotnie przechodzić procedury środowiskowe – najpierw potrzebny będzie raport oddziaływania na środowisko poszczególnych wariantów przebiegu dróg i autostrad, a później jeszcze, przed uzyskaniem pozwolenia na budowę, niezbędne będą oceny oddziaływania na środowisko technicznych warunków wykonania konkretnego wariantu czy projektu.

Ogólnie wydawaniu unijnych pieniędzy, zwłaszcza w sferze infrastruktury – budowy dróg i autostrad – idzie nam jak po grudzie. Po 2007 i 2008 r. Polska odnotuje i tak zbyt małe płatności z funduszy strukturalnych, z funduszy spójności, jak na nasze potrzeby. Z budżetu UE na lata 2007–2013 samorządy, przedsiębiorstwa, organizacje pozarządowe oraz instytucje dostaną w 2008 r. tylko 11,4 mld zł., czyli tylko ok. 5 proc. całej puli, w 2010 r. będzie to zaledwie 11 proc. Jeśli nie przyspieszymy tego wydawania, Unia może poważnie ograniczyć dofinansowanie w perspektywie kilku najbliższych lat. Pani minister rozwoju regionalnego, kobieta ze Śląska – a kobiety ze Śląska są ponoć bardzo gospodarne – twierdzi, że wydawanie pieniędzy z UE jest jak wyciskanie cytryny: od paru kropel na początku, po duży strumień pod koniec. Problem w tym, że ten, kto dużo obejmuje czasami mało wyciska i trzeba pełnej mobilizacji, żeby ten strumień nie zamienił się w kroplówkę, przy której pacjent może nie przeżyć nawet stanu podgorączkowego.

Mamy obecnie 699 km autostrad. W czerwcu 2012 r. ma być 1,6 tys. km, aktualnie gotowych jest 317 km dróg ekspresowych. Do 2012 r. ich liczba ma wzrosnąć do 2,4 tys. km. Pytanie jak to zrealizować? W 2008 r. mamy do dyspozycji ponad 20 mld zł, w 2009 r. ma to być aż 30 mld. W sumie do wydania ma być 121 mld zł. To wbrew pozorom wcale nie jest dużo. Jeżeli kolejny minister nie chce się ośmieszyć, musi ogłosić stan wyjątkowy, celem budowy dróg i autostrad. Na razie nie ma czym się chwalić. Może wkrótce zostaną otwarte podłódzkie odcinki Stryków 1 i Stryków 2, co da w sumie 4,6 km, reszta projektów może się znacząco opóźnić.

Chińczycy zbudują?

Podobno mogą nas uratować Chińczycy – problem w tym, że nie przejmują się oni normami i dyrektywami Unii Europejskiej. Trudno u nas wysiedlić 20 wsi i pięć miast, bo tak właśnie u nas zaplanowano przebieg autostrady, a tak budowano autostrady w Chinach. Dodatkowo przy naszym stosunku do kwestii Olimpiady i Tybetu niezbyt możemy liczyć na życzliwość Chińczyków.

Jakby kłopotów z budową dróg i autostrad było mało, Ministerstwo Rozwoju Regionalnego ujawniło niedawno, że pod silnym naciskiem Komisji Europejskiej będzie prawdopodobnie zmuszone do wprowadzenia sądowego trybu odwołania od wyniku konkursów o unijne dotacje, a to oznacza kolejny paraliż i zastój. Jeśli jednak tego nie zrobimy, grozi nam Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Dodatkowo Unia Europejska przygotowuje nową dyrektywę o czystym powietrzu. Do 2012 r. w miastach trzeba będzie zmniejszyć emisję pyłów aż o 20 proc. (poniżej 20 mqg na m3) oraz emisji spalin przez samochody ciężarowe, a to ma ogromne znaczenie dla inwestycji drogowych, zwłaszcza obwodnic wielkich miast.

Wyzwanie ponad siły

Przyjęliśmy na siebie zbyt kosztowne i wygórowane zobowiązania w zakresie ochrony środowiska i dzisiaj z tego trzeba się rozliczać. W 2008 r. koszty materiałów i robocizny związanych z budową dróg i autostrad wzrosną aż o 30 proc. 121 mld zł – wyliczone w 2007 r. – nie wystarczy

w tej sytuacji. Cięcia dotkną przede wszystkim drogi ekspresowe – być może będą to odcinki z Gorzowa Wielkopolskiego do Nowej Soli, z Poznania do Wrocławia, czy droga ekspresowa nr 17 z Warszawy do Lublina. Do 2009 r. średni koszt budowy kilometra autostrady wzrośnie ok. 30 – 35 proc. (z 9–10 mln euro do blisko 12–15 mln za km). Tego Ministerstwo Infrastruktury nie zakładało, nadal też zwleka co z tym począć.

Coraz drożej

Wzrosną ceny materiałów budowlanych ok. 10 – 15 proc., zwłaszcza przy tak wysokim wzroście cen gazu czy energii elektrycznej. Robotnicy budowlani z pewnością zażądają podwyżki płac od 10 do 30 proc., zwłaszcza jeśli nie dojadą owi Chińczycy – w takiej sytuacji z pewnością zagrożone będą autostrady A1, A2 ze Strykowa do Konotopy oraz ze Strykowa do Pyrzowic. Zbyt drogie autostrady spowodują, że chętnych do korzystania z nich będzie coraz mniej.

Jeśli z początkiem lipca LOK zniesie winiety od ciężarówek i przywróci opłaty na przejazdy po płatnych autostradach, te też opuszczą autostrady, zjadą na równoległe drogi lokalne. TiR-y ruszą więc na polskie miasta, ku wściekłości i rozgoryczeniu mieszkańców. Od 2009 r. trzeba będzie dodatkowo płacić za przejazd obwodnicami wielkich miast.

Zostaną nam tylko drogi

Drogi były zawsze wielkim wyzwaniem dla każdego nowego rządu. Żaden, nawet najlepszy PR-owiec nie wystarczy. Sympatyczny minister Cezary Grabarczyk może być pierwszą ofiarą tego drogowego tsunami. Euro 2012 może się nam nie udać, ale dobre drogi trzeba mieć. Polacy bardzo czekają na ten drogowy cud. Jeśli nasza reprezentacja dozna sromotnej porażki na Euro 2008, pozostanie nam nadzieja na lepsze drogi, choć i ta wiara słabnie z dnia na dzień."

Janusz Szewczak
Autor jest niezależnym analitykiem gospodarczym


Kiedyś na zajęciach poruszylismy casus Rospudy. Czy to przypadek, że społekoni podchodzą do tego problemu dużo bardziej powściągliwie aniżeli fizyczni?
Fizyczni stwierdzą, iż należy chronić bezcenny ekosystem, społekoni zapytają, za co. Tak się bowiem sprawy mają, że za ludzkie zachcianki ktoś musi zapłacić. Ochrona środowiska to oczywiście niemałe obciążenie budżetu, zważywszy na to, iż nie dostarcza dochodów do wspólnej kasy. Co zatem? Nie ochraniać? Nic z tych rzeczy, jak najbardziej, chronić, ale z głową. Fundusze powinny być stabilne w czasie, czyli w mniejszym stopniu uzależnione od grantów, dopłat czy unijnych programów. Oczywistym jest, że w takiej sytuacji najlepiej radzą sobie regiony wysoko rozwinięte, dla których nakłady środowiskowe to tylko niewielka część budżetu. Dochodzimy do swego rodzaju błędnego koła. By skutecznie chronić środowisko, należy posiadać środki. By posiadać owe środki, region musi rozwijać się gospodarczo, a to wiąże się zwykle z ingerencją w naturalne środowisko.

Przyjrzyjmy się Rospudzie.
Województwo podlaskie na tle czołówki należy do najbardziej zacofanych gospodarczo. Via Baltica jest swoistym conditio sine qua non dalszego rozwoju. Wstrzymanie budowy tej drogi szybkiego ruchu sprawia, że potencjalne inwestycje gospodarcze (w ramach Euroregionu Niemen i SSSE) w regionie zostają zawieszone. Infrastruktura techniczna to kolejny warunek konieczny procesu produkcji nowadays, kiedy powszechnym jest system just in time. Szybsze oddanie do użytku drogi ekspresowej mogłoby stanowić długo oczekiwany impuls rozwojowy regionu. Lokalny przemysł, turystyka. Napływ kapitału do regionu to wzrost jeg dochodów, a wówczas dana jednostka administracyjna posiada fundusze na dalszy rozwój czy też ochronę środowiska. A jest co chronić. Wigierski PN (jezioro Wigry objęte jest między innymi ochroną w ramach Konwencji Ramsarskiej), Suwalski PK, PK Puszczy Rominckiej.

Należy sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie działanie w tej sytuacji byłoby najkorzystniejsze dla zrównoważonego rozwoju.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Nie 17:58, 27 Kwi 2008    Temat postu: DJ Tusk ma o czym myśleć

Dwa artykuły na temat podatków, których reforma jest od dawna oczekiwana.



"Nie tylko o podatkach

Barbara Fedyszak-Radziejowska 16-04-2008, ostatnia aktualizacja 16-04-2008 00:44

Podatek progresywny cieszy się niezmiennym poparciem od lat. Obecnie popiera go 78 proc. Polaków. Podatku liniowego chciałoby tylko 16 proc. – pisze socjolog
źródło: Rzeczpospolita

Wspólnotowość” i „solidarność” traktowane są w III RP tak, jakby wymyślono je, czy nawet powołano do życia, w czasach PRL. Oczywiście w naukach społecznych dostrzegamy nadal wartość wspólnot w kształtowaniu tożsamości i podmiotowości jednostek, jednak towarzyszy temu ton lekkiej podejrzliwości. Wspólnoty muszą nieco wstydliwie usprawiedliwiać swoją wiarygodność, udowadniając, że nie zagrażają indywidualizmowi jednostek. Wspólnota religijna – Kościół katolicki – tłumaczyć musi, że nie prowadzi do „fundamentalizmu”, wspólnota narodowa – że nie namawia do ksenofobii, a rodzina – że obok przemocy i zagrożenia toksycznymi rodzicami dzieją się w niej także inne, ważne, a nawet dobre rzeczy.

Większość Polaków chce reformy systemu podatkowego tak, by biedniejsi płacili mniejsze, a bogatsi większe podatki

Liberalne slogany

To skutek obecności w życiu społecznym, debacie publicznej i polityce państwa wielu liberalnych sloganów i stereotypów. O wartościach, które przegrywają z owymi stereotypami, o „wspólnotowości” i solidarności jako „drodze rozwoju Polski” ostatnio we Wrocławiu w ramach Chrześcijańskiego Tygodnia Społecznego (11 – 13 kwietnia) rozmawiało grono wspaniałych ludzi, którzy swoje życie związali z niesieniem wsparcia i pomocy innym.

W debacie publicznej o owych wartościach tylko jedna wspólnota ma się znakomicie – lokalna, bo przecież światowej sławy socjologowie (Francis Fukuyama, Robert Putnam) uznali kapitał społeczny (i społeczne zaufanie) za kluczowy czynnik rozwoju społeczno-gospodarczego. Tym samym społeczności lokalne nie są w debacie publicznej tak kontrowersyjne jak naród czy rodzina.

Dzięki integracji z Unią Europejską wyznawcy banałów i stereotypów z liberalnej półki pogodzili się w końcu z (a może tylko udają) „wspieraniem rozwoju obszarów wiejskich”, z funduszami strukturalnymi – społecznym, rozwoju regionalnego czy spójności, chociaż to przecież także nasze podatki składają się na budżet unijny i krajowy z którego wspierane są liczne grupy i środowiska unijnych beneficjentów. Nawet tak sprzeczny z dogmatyczną wizją wolnego rynku termin jak „ekonomia społeczna” dzięki licznym projektom (z funduszu społecznego EFS) wszedł do publicznego obiegu i nie wzbudza otwartej wrogości.

I tak „wspólnotowość” i solidarność wchodzą do Polski unijnymi drzwiami, ale są, moim zdaniem, bezradne i przegrane w starciu z obiegowym myśleniem o rzeczywistości. Dlaczego?

Bowiem liberalne slogany i banały wdrukowały w społeczną świadomość przekonanie, że wspólnotowość prowadzi w prostej linii do komunizmu (czy socjalizmu lub lewicy, co w Polsce jest praktycznie dokładnie tym samym), a więc do odebrania jednostce jej indywidualizmu i osobistej wolności. Nic dziwnego, że ten sam sposób myślenia zniszczył w społecznej świadomości „Solidarność”, sprowadzając ją do kilku pomników i rocznic obchodzonych z roku na rok coraz bardziej wstydliwie.

„Solidarność” jednorazowego użytku

Co prawda NSZZ „Solidarność” okazał się skutecznym instrumentem obalenia komunistycznego systemu, ale szybko uznano go za „sprzęt jednorazowego użytku” i kilka lat po zwycięstwie ogłoszono zagrożeniem dla wolnego rynku, modernizacji kraju, transformacji systemu i wszystkich niezbędnych reform. Za „Solidarność” przepraszała legenda warszawskiego podziemia Zbigniew Bujak, a do schowania jej sztandarów gorąco namawiał symbol polskiego zwycięstwa nad komunizmem Lech Wałęsa.

Jak wiele straciliśmy, pozwalając dogmatycznym „liberałom” skompromitować solidarnościowe korzenie wolnej Polski, pokazuje proste porównanie: dzisiaj do związków zawodowych należy 80 procent obecnych na rynku pracy Finów, 87 proc. Szwedów, ok. 30 proc. Brytyjczyków, 23 proc. Czechów i tylko 11 proc. Polaków. Przypomnijmy, że kraje skandynawskie są symbolem społeczeństw o wysokim poziomie zaufania, a więc i kapitału społecznego, oraz najniższym w Europie wskaźniku korupcji.

W 1987 roku, 12 czerwca, na gdańskiej Zaspie Jan Paweł II wygłosił do ludzi pracy pamiętne słowa o solidarności: „Jeden drugiego brzemiona noście – to zwięzłe zdanie apostoła jest inspiracją do międzyludzkiej i społecznej solidarności. Solidarność to znaczy jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie.

Liberalne slogany i banały wdrukowały w społeczną świadomość przekonanie, że wspólnotowość prowadzi w prostej linii do komunizmu

A więc nigdy jeden przeciw drugiemu. Jedni przeciw drugim. I nigdy brzemię dźwigane przez człowieka samotnie”.

Moim zdaniem te słowa, chociaż wciąż żywe w naszej pamięci, zostały w praktyce społecznej III RP odrzucone. Wyniki badań zespołu socjologów Centrum Myśli JPII/OBOP z jesieni 2007 roku pokazują, że Polacy są społeczeństwem ceniącym wartości wspólnotowe: rodzinę, dzieci, znajomych, przyjaciół i służenie innym. Jednak pytani o to, czy realizujemy wskazania Jana Pawła II, odpowiadają: pielęgnujemy wartości rodzinne (66 proc.), troszczymy się o religijne wychowanie dzieci (65 proc.), pomagamy ubogim, cierpiącym i potrzebującym wsparcia (51 proc.), ale nie pielęgnujemy dziedzictwa „Solidarności”. Tylko 31 proc. uważa, że nadal jesteśmy mu wierni, 40 proc. sądzi, że je zaniedbujemy, a 29 proc. wybiera odpowiedź „trudno powiedzieć”.

Można odnieść wrażenie, że wspólnotowość i solidarność zostały przez elity III RP przekazane do zagospodarowania społeczeństwu – pomagajcie sobie nawzajem, twórzcie organizacje pomocowe, wspierajcie się w trudnym losie, a wszystko to realizujcie sami, bez pomocy państwa i poza sferą pracy zawodowej.

Bowiem państwo i zakład pracy to struktury wspierające indywidualizm, ludzi sukcesu, zamożnych i najbardziej przedsiębiorczych. Państwo stawia na wygranych. Przegrani niechaj liczą na siebie i sobie podobnych. Biedą niech zajmuje się społeczeństwo obywatelskie i trzeci sektor.

Niezauważony sondaż

Mam wrażenie, że polskie społeczeństwo straciło zdolność rozumienia państwa jako struktury organizującej władzę w naszej własnej wspólnocie nie dla radości i korzyści „kadry kierowniczej i specjalistów”, lecz dla rozwoju i zamożności możliwie wszystkich. Co najdziwniejsze, w III RP najbardziej powszechny zdaje się pogląd, iż podatki to opresywny haracz, a nie racjonalny instrument pozwalający wspólnie – solidarnie – rozwiązywać nasze własne problemy. Najzabawniejsze, gdy pozytywnie o korzyściach z integracji z UE mówią ci sami, którzy o podatkach wypowiadają się wyłącznie źle, tak jakby między „korzyściami” z integracji a systemem podatkowym (z którego składa się unijny budżet) nie było żadnego związku.

Powodem, dla którego pozwalam sobie pisać tak oczywiste rzeczy, jest niebywałe wydarzenie – 7 kwietnia CBOS opublikował kolejny komunikat pt. „Jakie podatki chcieliby płacić Polacy” i… żadna gazeta tego nie zauważyła!!! Dlaczego? Wystarczy przytoczyć wyniki sondażu (komunikat nr 57/2008 z 7 – 10 marca, próba losowa 1295 osób), by zrozumieć, dlaczego komunikat omawiający poglądy Polaków na system podatkowy przemilczano.

Okazało się, że co prawda większość Polaków chce reformy systemu podatkowego, ale w kierunku większego zróżnicowania, by biedniejsi płacili mniejsze, a bogatsi większe podatki. Za taką zmianą opowiada się 65 proc. badanych, za zmniejszeniem obciążeń dla wszystkich – 33 proc. Wśród optujących za zmniejszeniem obciążeń podatkowych dla wszystkich są przede wszystkim ludzie z wyższym wykształceniem (56 proc.), kadra kierownicza i inteligencja (56 proc.) oraz osoby pracujące na własny rachunek (62 proc.).

W tej grupie bardziej liczne są także osoby najzamożniejsze i nieuczestniczące w praktykach religijnych. Na poglądy w tej kwestii nie ma większego wpływu identyfikacja polityczna badanych: prawica, lewica czy centrum. To po prostu elity chcą płacić mniej i bynajmniej tego nie ukrywają, chociaż, jak widać, nie chcą się podzielić z rodakami wynikami sondażu.

Okazuje się, że podatek progresywny cieszy się niezmiennym poparciem Polaków od lat: w 1998 roku popierało go 77 proc., a w 2008 r. – 78 proc. Polaków. Za podatkiem liniowym było w 1998 roku 17 proc., a w 2008 r. – 16 proc. badanych. Oczywiście liniowy podatek częściej popierają ludzie z wyższym wykształceniem (36 proc.), kadra kierownicza i inteligencja (41 proc.), ale, jak widać, także w tych grupach podatek ten nie cieszy się poparciem zdecydowanej większości.

Elity niesolidarne

Jesteśmy najwyraźniej społeczeństwem wspólnotowym i solidarnym ze słabszymi, jakkolwiek ta cecha zdaje się nie obejmować w równym stopniu naszych elit. Domagamy się bowiem (72 proc. wszystkich badanych), by osoby zarabiające na podobnym poziomie płaciły różne podatki w zależności od liczby dzieci i innych utrzymywanych członków rodziny. Przeciwnikami różnicowania wysokości podatków od liczby posiadanych dzieci jest 19 proc. Polaków, ale 30 proc. osób z wyższym wykształceniem, 25 proc. najlepiej zarabiających, 26 proc. nieuczestniczących w praktykach religijnych, 33 proc. pracowników umysłowych niższego szczebla oraz 26 proc. kadry kierowniczej i inteligencji.

Na konkretne pytanie o poparcie dla najnowszego projektu rządu Donalda Tuska (podatek liniowy przy podwyższeniu kwoty wolnej od podatku i zachowaniu ulgi podatkowej na dzieci) – „popieram ten projekt” odpowiedziało 38 proc. badanych, „jestem przeciw temu projektowi” – 40 proc., a 23 proc. respondentów wybrało odpowiedź „trudno powiedzieć”. Oczywiście projekt rządu Tuska popiera 56 proc. osób z wyższym wykształceniem, 58 proc. kadry kierowniczej i inteligencji, 68 proc. pracujących na własny rachunek i 52 proc. nieuczestniczących w praktykach religijnych.

Można oczywiście przyjąć interpretację „merytoryczną” – ludzie lepiej wykształceni i pełniący wysokie funkcje (elita kraju) lepiej niż inni rozumieją korzyści z podatku liniowego. Tyle że badacz nie może ignorować faktu, że taki podatek leży w interesie tej właśnie grupy. Co więcej, z sondażu CBOS wynika, że przedstawiciele tej grupy są tego świadomi.

Na pytanie: czy podatek liniowy byłby dla pana(i) korzystny, TAK – odpowiada 31 proc. Polaków, ale 54 proc. badanych z wyższym wykształceniem, 65 proc. kadry kierowniczej i inteligencji, 62 proc. pracujących na własny rachunek, 46 proc. nieuczestniczących w praktykach religijnych. Najlepiej wykształcone elity naturalnie wiedzą, jaki system podatkowy jest dla nich najbardziej korzystny. Zadano także pytanie: czy taki (liniowy) system będzie korzystny dla polskiej gospodarki? TAK odpowiedziało 39 proc., NIE – 20 proc., nie wiem 40 proc. badanych.

Rolników nie stać

Sondaż CBOS sprawdził także opinie Polaków o systemie podatkowym dla rolników. Okazało się, że w tej kwestii jesteśmy podzieleni: 44 proc. badanych uważa, że rolnicy powinni płacić podatek gruntowy, 43 proc. – podatek od dochodów osobistych. Elity są w swoich opiniach konsekwentne: o podatku od dochodów osobistych dla rolników marzy 61 proc. osób z wyższym wykształceniem, 62 proc. kadry kierowniczej i inteligencji oraz 58 proc. pracujących na własny rachunek. Także większość (60 proc.) nieuczestniczących w praktykach religijnych.

Dlaczego najbardziej kompetentne elity naszego społeczeństwa nie wiedzą, że dochody zdecydowanej większości rolników prowadzących gospodarstwa rolne będą zbyt niskie, by płacili podatek dochodowy – nie wiem. Może taka wiedza wymaga innej postawy, przykładowo: wolnej od agrofobii, ale faktem jest, że efekt końcowy ewentualnej reformy przeprowadzonej dzisiaj (!) będzie taki, że większość płacących obecnie podatek gruntowy przestanie płacić cokolwiek, bo okaże się zbyt biedna.

To takie nasze szczególne myślenie – związki zawodowe reprezentujące interesy zwykłych pracowników to organizacje „roszczeniowe”. Korporacje prawnicze, lekarskie, naukowe – dbają przede wszystkim o jakość świadczonych usług, a rozwiązania, które sprzyjają wysokiemu poziomowi ich dochodów, nie są w najmniejszym stopniu przejawem „roszczeń”.

Zmowa milczenia

Przyznam, że nie podjęłabym ryzyka napisania tych kilku gorzkich słów, które sprawią, że wysoko awansuję na liście „największych populistów i ekonomicznych dyletantów”, gdyby nie zmowa milczenia wokół sondażu CBOS 57/2008 zrealizowanego w pierwszej połowie marca. W końcu dziennikarze, od których zależała decyzja publikacji jego wyników, to także „inteligencja, specjaliści i ludzie z wyższym wykształceniem”.

Autorka jest doktorem socjologii związanym z Polską Akademią Nauk i Politechniką Warszawską
Źródło : Rzeczpospolita"



i dla odmiany

"Liniowy czyli uczciwy


Robert Gwiazdowski 20-04-2008, ostatnia aktualizacja 21-04-2008 03:09

W przeprowadzonych przez nas anonimowych badaniach bardzo wielu polskich przedsiębiorców oszukujących fiskusa zadeklarowało, że zrezygnuje z tego procederu po wprowadzeniu podatku liniowego – pisze prezes Centrum im. Adama Smitha
Robert Gwiazdowski


Pani Barbara Fedyszak-Radziejowska w artykule „Nie tylko o podatkach” napisała, że podatek progresywny cieszy się niezmiennym poparciem od lat. Obecnie popiera go 78 proc. Polaków. Podatku liniowego chciałoby tylko 16 proc..” Bolszewicy powiadali, że nieważne jak kto głosuje. Ważne kto liczy głosy. Parafrazując, można powiedzieć, że ważne jest, jak socjologowie zadają pytania ankietowanym.

Większość nie zna się na ekonomii

Opinia „większości społeczeństwa” i poczucie sprawiedliwości tej większości często są przedstawiane jako argument na podtrzymanie tezy o wyższości progresywnego opodatkowania dochodów nad proporcjonalnym. Jednak konkluzja taka musi budzić zdumienie, i to co najmniej z kilku powodów.

Po pierwsze, większość społeczeństwa nie zna się na ekonomii. Tak samo więc, jak nie można poddać pod rozstrzygnięcie większości zasad rachunku różniczkowego, tak samo nie należy uzależniać od opinii większości zasad ekonomii. Po drugie, należy wziąć pod uwagę, jeżeli już nie prawa mniejszości, to przynajmniej różne reakcje tejże mniejszości na progresję podatkową i rozważyć, jakie mogą być ich skutki dla całej gospodarki, a więc także dla biedniejszej większości.

Po trzecie, zdecydowana większość społeczeństwa opowiada się za utrzymaniem kary śmierci, a mimo to została ona zniesiona. Nie zawsze więc politycy ulegają magii opinii większości.

Stawka podatku liniowego 10 proc. mogłaby spowodować, że 97 proc. podatników oszukujących fiskusa zrezygnowałoby z tego procederu

Po czwarte zaś, opinia większości jest dość podatna na manipulację. Większość może się opowiadać się za wysoką progresją podatkową, dopóki nie zdaje sobie sprawy, że podatki są przerzucalne i progresywnie opodatkowana mniejszość przerzuci znaczną część tego obciążenia na gorzej sytuowaną większość.

I wreszcie, po piąte, nie dość, że argument „opinia większości” jest podważalny z wymienionych powyżej czterech względów, to jeszcze z sondażu przeprowadzonego przez CBOS w październiku 2000 roku na reprezentatywnej próbie 1048 osób wynikało, że 45 proc. badanych jest za wprowadzeniem podatku liniowego, 48 proc. jest przeciwnych, a 7 proc. nie ma wyrobionej na ten temat opinii.

Trudno więc mówić o jakiejś zdecydowanej większości, zwłaszcza że 53 proc. zwolenników progresji podatkowej jest wśród rolników, którzy przecież podatku dochodowego na zasadach ogólnych w ogóle nie płacą i nie bardzo wiedzą, o czym mówią.

Podatki są za wysokie

Co ciekawe, z badania tego wynikało, że wyższe uznanie ma progresja podatkowa z ulgami wśród osób o relatywnie wyższych dochodach. Osoby uboższe wolałyby system z jedną stawką podatkową i bez ulg. Wśród osób deklarujących dochody powyżej 800 złotych miesięcznie odsetek zwolenników podatku liniowego wynosił 42 proc., podczas gdy wśród osób deklarujących dochody poniżej 275 złotych miesięcznie odsetek ten wynosił 54 proc. Najwyższy odsetek zwolenników podatku liniowego (57 proc.) był wśród robotników niewykwalifikowanych i wśród kadry kierowniczej i inteligencji (55 proc.).

Gnębieni przez poborców podatkowych chłopi pańszczyźniani chwytali za kosy i widły. Współcześni podatnicy zakładają rachunki w Liechtensteinie

Z przeprowadzonych w tym samym mniej więcej czasie badań Demoskopu na reprezentatywnej próbie 968 osób wynikało, że 23 proc. badanych „zdecydowanie” opowiedziało się za reformą przedstawioną w białej księdze podatkowej, a 35 proc. było „raczej za”. Wprawdzie jednocześnie 56 proc. badanych stwierdziło, że system progresywny jest bardziej sprawiedliwy i tylko 30 proc. uznało za bardziej sprawiedliwy podatek liniowy, ale za to zdecydowana większość uznała większą efektywność podatku liniowego.

Szczególnie ciekawie wypadły badania przeprowadzone przez Estymator w kwietniu 2003 roku na ogólnopolskiej, reprezentatywnej próbie 1000 osób. 95,6 proc. respondentów uznało, że podatki w Polsce są za wysokie (aż 51,5 proc., że zdecydowanie za wysokie).

Co prawda na pytanie bezpośrednie, jaki system podatkowy jest najwłaściwszy: progresywny, proporcjonalny czy pogłówny jeszcze 49,3 proc. respondentów odpowiedziało, że progresywny, a 41,9 proc., że proporcjonalny.

Ale na pytanie, o ile powinna być większa kwota podatku przy dwa razy wyższych dochodach, aż 72,3 proc. (sic!!!) respondentów odpowiedziało, że dwukrotnie, a tylko 1,4 proc., że trzykrotnie wyższa. 26,2 proc. respondentów uznało zaś, że powinna być ona taka sama (!!!!).
Na pytanie, o ile powinna być większa kwota podatku przy trzy razy wyższych dochodach, 55,8 proc. respondentów odpowiedziało, że trzykrotnie, 14,9 proc., że dwukrotnie i tylko 1,4 proc., że czterokrotnie. 17,2 proc. respondentów uznało, że powinna to być kwota taka sama. Oznacza to, że pośrednio zdecydowana większość społeczeństwa opowiada się za proporcjonalnością opodatkowania.

„Czy istnieją zatem jakiekolwiek obiektywne definicje lub standardy, które moglibyśmy wykorzystać, aby dokonać wyboru między systemami podatkowymi? Czy oświadczenie jednej osoby, co jest sprawiedliwe, a co nie, jest tak samo ważne jak oświadczenie kogoś innego?” – zastanawiają się Hall i Rabushka. „Trudno sobie jednak wyobrazić – piszą ci sami autorzy – żeby jakakolwiek rozsądna osoba nazwała sprawiedliwym system niezrozumiały, wymagający profesjonalnych konsultacji, który kosztuje podatników i gospodarkę setki miliardów, traktuje podatników o podobnych dochodach w radykalnie różny sposób i stawia podatników w niekorzystnym położeniu w stosunku do urzędów skarbowych”. A takie właśnie są realia współczesnych systemów podatkowych.

Co to znaczy „sprawiedliwy”

Rozważając słownikowe definicje pojęcia „sprawiedliwy”, na liście synonimów dla „sprawiedliwości” Hall i Rabushka znaleźli: właściwy, słuszny, bezstronny, nieuprzedzony, godziwy, obiektywny, nietendencyjny, obojętny. „Nie jesteśmy w stanie znaleźć w etymologii czy znaczeniu któregokolwiek z tych słów niczego, co by stwierdzało lub implikowało, że liniowy system opodatkowania jest niesprawiedliwy ani że wielostopniowa struktura jest bardziej sprawiedliwa niż jednolita stawka. Wręcz przeciwnie, jesteśmy przekonani, że znaczenie słów «równy, uczciwy, jednakowy», trzymając się zasad logiki, bardziej pasuje do podatku liniowego niż wielostopniowy system podatkowy, który dyskryminuje różne klasy podatników” – konkludują Hall i Rabushka.

Jeżeli dwie osoby uzyskują taki sam dochód, można byłoby się spodziewać, zgodnie z zasadą słuszności, że zapłacą taki sam podatek, aczkolwiek ta sama zasada słuszności mogłaby lec u podstaw zmniejszenia obciążeń podatkowych rodziny, która na przykład „poniosła wysokie wydatki medyczne lub dotkliwe straty w wyniku burzy (...) w porównaniu z drugą rodziną, która nie miała żadnych nadzwyczajnych wydatków”.

Kosy, widły i Liechtenstein

W niepublikowanych badaniach przeprowadzonych wiele lat temu przez Centrum Adama Smitha bardzo znaczący odsetek polskich przedsiębiorców, którzy w anonimowych ankietach przyznali się do oszukiwania fiskusa, zadeklarował rezygnację z tego procederu po wprowadzeniu podatku liniowego. 38 proc. ankietowanych zapowiedziało, że uczciwie będzie płacić podatek liniowy już przy stawce 20 proc.. 34 proc. stwierdziło, że postąpiłoby tak dopiero przy stawce 15 proc., a 25 proc. było skłonnych zostać uczciwymi podatnikami dopiero przy wprowadzeniu stawki 10proc.

Tak więc stawka podatkowa 10 proc. mogłaby spowodować, że 97 proc. podatników oszukujących fiskusa zrezygnowałoby z tego procederu. Badania te nie mogą być uznane za miarodajne z uwagi na zastosowane metody badawcze, ale dobitnie pokazują, że istnieje jakiś poziom opodatkowania, który podatnicy uznają za dopuszczalny i zarazem opłacalny. Unikanie podatków, w odróżnieniu od nielegalnego uchylania się od opodatkowania, jest bowiem dość kosztowne. Istnieje zatem pewien poziom kosztów (tak można określić podatki), który podatnicy są gotowi zaaprobować dla uniknięcia ryzyka wpadki przy okazji kontroli skarbowej. Można założyć, że zwiększenie tego ryzyka po usprawnieniu procedur kontrolnych (co powinno nastąpić po wprowadzeniu podatku liniowego) skutkowałoby zwiększeniem liczby osób skłonnych zapłacić ten podatek, nawet przy stawce wyższej niż 10 proc. czy 15 proc., dla świętego spokoju.

Zaobserwowaliśmy to w roku 2004, gdy wprowadzono podatek liniowy dla przedsiębiorców w wysokości 19 proc, ale bez możliwości korzystania z ulg. Z danych statystycznych Ministerstwa Finansów wynikało, że taka forma opodatkowania będzie korzystna dla około 100 tys. podatników. Wybrało ją wówczas 200 tys. podatników!!! I to jest prawdziwa skala rozmiarów szarej strefy (100 proc.) wynikającej z nieakceptowanego poziomu opodatkowania. Gnębieni przez poborców podatkowych chłopi pańszczyźniani chwytali za kosy i widły. Współcześni podatnicy zakładają rachunki w Liechtensteinie.
Dla klasy średniej

Argumenty, że mamy do czynienia z nadmiernym rozwarstwieniem dochodów, które ma jeszcze zostać spotęgowane przez podatek liniowy, a czemu zapobiega, rzekomo, progresja podatkowa, można zbić, wskazując wiele sposobów optymalizacji podatkowej, która powoduje, że efektywna stawka opodatkowania bywa niewspółmiernie niższa od nominalnej, ale tylko dla tych, których stać na taką optymalizację. Aby móc zastosować któreś z rozwiązań proponowanych przez wyspecjalizowane instytucje finansowe, należy zakumulować odpowiednio wysoki kapitał.

Czy najbogatsi Polacy z listy „Wprost”, czy „Forbesa” stają w pierwszym szeregu walki o podatek liniowy? Nie! Oni po prostu nie płacą podatków dochodowych w Polsce według skali progresywnej. Te rodzaje dochodów, które uzyskują, są albo w ogóle zwolnione z opodatkowania jak transakcje giełdowe (sic!), albo są opodatkowane stawką liniową. Nie jest zatem prawdą, że dzięki progresji następuje spłaszczenie dochodów netto.

Ci naprawdę najbogatsi mają wiele sposobów legalnego zmniejszenia nominalnych obciążeń podatkowych i z nich skwapliwie korzystają. Dlatego najbardziej zmniejszenia obciążeń podatkowych wyczekiwali, jak kania dżdżu, przedstawiciele raczkującej klasy średniej, która na skutek skali progresji wprowadzonej w roku 1992 nie była w stanie dokonać legalnej akumulacji kapitału.

Autor jest doktorem nauk prawnych, prezesem Centrum Adama Smitha, autorem książki „Podatek progresywny a proporcjonalny. Doktrynalne przesłanki, praktyczne konsekwencje.” "



Pytanie, czy należy pytać społeczeństwo o zdanie, czy raczej, po rzetelnych analizach ekonomicznych, podjąć właściwą decyzję odnośnie reformy podatków.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ita




Dołączył: 14 Sty 2006
Posty: 384
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z choinki urwana

PostWysłany: Nie 20:06, 27 Kwi 2008    Temat postu:

proponuję założyć swoją własną prywatną stronę internetową Kwadratowy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Nie 20:15, 27 Kwi 2008    Temat postu:

a prawa autorskie? jak widać mało tu moich słów

Zresztą nie znam się na tworzeniu stron, ani nie uważam, że mam komukolwiek do powiedzenia coś aż tak ważnego, by robić z tego stronę. Uważam jednak, że zamieszczane tu wyciągi z pewnych artykułów godne są uwagi.

"Jeśli nie żyjesz nigdy tu i teraz, nie żyjesz nigdy. Co wybierasz?"


Ostatnio zmieniony przez bazakbal dnia Nie 20:19, 27 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
orbilia
Opiekunka KNK



Dołączył: 10 Sty 2006
Posty: 200
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 2:20, 29 Kwi 2008    Temat postu:

Może adminka kąt wydzieli. bazakbal syty i ita cała
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ela
Admin



Dołączył: 18 Gru 2005
Posty: 170
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Szczecin

PostWysłany: Wto 15:20, 29 Kwi 2008    Temat postu:

Fakt, trzeba by coś wydzielić, bo temat w ogłoszeniach zajmuje kąt kąta. Zresztą, tak po prawdzie, trochę do działu ogłoszeń nie przystaje, mimo wagi artykułów.

Pan Bazakbal zgodzi się na przeniesienie, np. do Działki Kulturalnej?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 15:57, 29 Kwi 2008    Temat postu:

wszystko mi jedno
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ela
Admin



Dołączył: 18 Gru 2005
Posty: 170
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Szczecin

PostWysłany: Wto 16:44, 29 Kwi 2008    Temat postu:

zła odpowiedź
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 19:42, 29 Kwi 2008    Temat postu:

Przepraszam, jeśli to był wielki kłopot.
A następnym razem wystarczy powiedzieć, bym nie wrzucał postów tam, gdzie nie ich miejsce albo, bym nie pisał ich w ogóle.


Ostatnio zmieniony przez bazakbal dnia Wto 19:42, 29 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bazakbal




Dołączył: 30 Paź 2007
Posty: 310
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Nie 14:45, 18 Maj 2008    Temat postu:

Tym razem "Po bandzie"



Carola Bott - piękna badmintonistka z... Niemiec (?!)

Świat badmintona jest mi równie bliski jak skład chemiczny Io. Okazuje się jednak, że badanie go może być znacznie lepszym pomysłem niż zgłębianie tajemnic satelity Jowisza. W badmintonowym świecie występują bowiem gatunki praktycznie nigdzie indziej niespotykane. Na przykład ładne Niemki, jak Carola Bott.

Carola ma 24 lata i idealnie wpisuje się w nurt Ann Kurnikowych czegoś tam. Przeciwniczki bije bowiem urodą, ale na nigdy na tyle skutecznie, by wylądować na samym szczycie. Nie znaczy to jednak, że nie ma czego stawiać w swej szafce na nagrody. Pierwszy turniej wygrała bowiem już w wieku 7 lat. Potem nie zwalniała tempa - sięgała po mistrzostwo Niemiec w grze podwójnej do lat 15 i 17. W 2003 wywalczyła zaś ze swą reprezentacją juniorskie mistrzostwo Europy. Dwa lata później brylowała już na Mistrzostwach Niemiec U22 - w deblu zdobyła złoto, w pojedynkę zaś była druga. Rok później powtórzyła oba sukcesy, dorzucając do nich grę w deblowym półfinale międzynarodowego turnieju Spanish Open. W sezonie 2006/2007 całkiem nieźle poszła jej rywalizacja wśród seniorów, jednak do domu wracała bez medali - zarówno w deblu, jak i solo odpadała w półfinale. Na co dzień reprezentuje zaś barwy FC Langenfeld, gdzie grywa z dwojgiem Polaków - Kamilą Augustyn (vide ostatnie zdjęcie) i Przemysławem Wachą. Żeby nie było wątpliwości - FC to nie Football Club, a wynalazek zwący się Federballclub. Obecnie Carolę można oglądać podczas trwających w Dżakarcie Drużynowych Mistrzostw Świata.

Mimo wszystkich sukcesów Bott, na PoBandzie wrażenie zrobiło coś innego. Otóż to ona jako pierwsza cisnęła w kąt ciuchy tradycyjnie używane przez badmintonistki i zamieniła je na kuse wdzianka znane z kobiecego tenisa. Zapewne przyczyniło się to do pojawienia się jej fotek w ''Maximie''. Podobną ofertę dostała też od ''Playboya'', ale olała ją niczym Leo Brożka. A szkoda, bo Carola to prawdopodobnie jeden z najlepszych darów narodu niemieckiego dla świata sportu, będący świetnymi przeprosinami za enerdowskie panczenistki. Panna Bott wygląda bowiem tak:

Panna Bott na boisku



oraz podczas sesji zdjęciowej



Kama Augustyn (z lewej) i Nadia Kostiuczyk podczas turnieju o międzynarodowe mistrzostwo Holandii w badmintonie.

Dziewczyny wygrały w deblu kobiet
Razem grają od kilku lat, początkowo w SKB Litpol-Malow S-ki Jednak, z tego, co się orientuję, Kama aktualnie pogrywa w Słupsku. Co do Nadii, pochodzi z Białorusi, ale od paru lat ma polskie obywatelstwo.

Dziewczyny wciąż walczą o Igrzyska 2008, jeśli chcesz im pomóc, zacna niewiasto, dobry człowieku, proszę o kontakt, zbieramy na łapówkę dla PKOl
Powrót do góry
Zobacz profil autora
lamia/lesbia




Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 375
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: właśnie stamtąd

PostWysłany: Nie 18:11, 18 Maj 2008    Temat postu:

WOOOW, gdybym ja była młodsza...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Puella Pulchra




Dołączył: 20 Maj 2008
Posty: 7
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Poznań

PostWysłany: Wto 20:42, 20 Maj 2008    Temat postu:

bazakbalu wyjasnij mi po co te artykuły?

czy przez analogie do posłuchanek nie da sie umieszczac tylko linki a całość nazwac np. poczytanki?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum Klasyków Strona Główna -> Archiwum Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin